Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

— Łotr... łotr... — bezdźwięcznie wyszeptały wargi Reny.
— Skoro, sama Peggy zapraszała mnie z naciskiem, abym, gwoli podtrzymania tak miłej znajomości, zechciał was odwiedzić, nie omieszkam skorzystać z tego zaproszenia. Dżordżo, będzie się trochę krzywił, bo jest o nią zazdrosny, ale ponie waż nie wie nic, nie może mi być poważną przeszkodą. Ty zaś, ułatwisz zadanie! Masz być względem mnie uprzejma i serdeczna, aby Peggy nabrała całkowitego zaufania! Również, gdy po pewnym czasie, pocznę ją namawiać, żeby udała się na „artystyczny wieczór“, poprzez ten projekt w dyskretnej formie.
— Nie.. nie..
— Nie? Czyń, jak uważasz? Albo twe „urocze zdjęcia“ zostaną przesłane nietylko dyrektorowi Grążowi, ale i Kolbasowi, albo uczynisz, co powiedziałem i będziesz wolna! Nigdy więcej, o nas nie posłyszysz!
— Straszne.. straszne — wiła się niemal w swym fotelu.
— Chyba — dodał ironicznie — że cię tak nęci samobójcza śmierć!
Przed oczami Reny zarysowała się postać młodej dziewczyny, leżącej w kałuży krwi, lub ten topielicy o szaro-ziemistej cerze, tylko co wyciągniętej z wody. A tam, za oknami wiosna roztaczała swe skarby, igrając blaskami złotych promieni po zielonem ilstowiu drzew. Rena kochała życie.
— Brr.. — wzdrygnęła się mimowolnie.
— Tak! — zadrwił niby odgadując, co w jej duszy się działo — wiele trzeba odwagi, by popełnić samobójstwo!
Podniosła się z miejsca. Choć, nie wiedziała, co postanowić, czuła, że jeśli sekundę dłużej pozo-

122