Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

O’Brieu, który niby od niechcenia obserwował ją z pod oka, odgadując doskonale, co w tej duszy się działo, wycedził:
— Oczywiście i panna Rena pójdzie z nami!
— Kiedy... — poczęła i wnet urwała.
— Ach, Reno! — wesoły okrzyk padł z ust kuzynki. — Wiecznie zamyślona i smutna! Ale, już ja muszę ją rozruszać! Naturalnie, że pójdzie! Very wiell, Renuchna?
Wargi Grążanki poruszyły się bezdźwięcznie. Znów chciała coś rzec i nie mogła. Zresztą, awanturnik, osiągnąwszy całkowicie swój cel, nie dopuścił jej do słowa.
— O ile jest mi wiadomo — rzekł — jutro ma się odbyć wieczorem podobne zebranie! Musimy więc, umówić się...
Peggy zrozumiała.
— Tak! Zachowując przy tem jak największą tajemnicę! Bo, przecież nie zabierzemy na taki seans ani Dżordża, ani naszych ojców! Ha... ha... ha... — to byłoby wspaniałe! Ja będę milczała, jak grób i Renę zmuszę do milczenia...
— Jutro przeto — oświadczył O‘Brieu — zatelefonuję około ósmej, to spotkamy się na mieście! Wtedy... — nie dokończył zdania.
— O‘Brieu urwał, bo w tej chwili wszedł do salonu Grąż, a w ślad za nim, Dżordżo z niewyraźną miną.
Jak nakazywała grzeczność powstał z miesca, a Rena przedstawiła go.
— Hrabia O‘Brieu!
Dyrektor był opanowanym człowiekiem, by mimo całego gniewu i niechęci, jaką wyczuwał do osoby awanturnika, dać cośkolwiek poznać po sobie.
— Bardzo mi miło... — bąknął.

132