Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/14

Ta strona została uwierzytelniona.

Ordecki wbiegł do pierwszej napotkanej cukierni i stamtąd zadzwonił do domu. Niestety, niewesołą posłyszał odpowiedź.
— Pani niema — zabrzmiał głos Małgorzaty — jeszcze nie wróciła, a to już po dziewiątej! Nie wiem, co to znaczy? Czy mam czekać z kolacją?
Cisnął słuchawkę, nie raczywszy nawet odpowiedzieć Małgorzacie. Teraz nie miał już najlżejszych wątpliwości.
Lili uciekła! Tak, jak wyszła w jednej sukience! Zabrawszy tylko klejnoty ze sobą.
Chłodny pot zrosił czoło Ordeckiego. Więc wszystko przepadło, wszystko skończone. Nie wiedział teraz, co dręczy go bardziej, czy myśl że został tak podle, nikczemnie oszukany, czy rozpacz, że znikło jego ukochanie, jego jedyne szczęście na świecie.
Poczuł dokoła straszliwą pustkę i poczuł się okropnie samotny.
Do domu nawet nie chciał wracać. Po co? Aby ujrzeć pokoje, w których każdy sprzęt przypominał Lilę, pokoje przepojone wonią jej perfum, zda się aromatem jej ciała, pełne jej fotograji i drobiazgów? Aby odpowiadać na denerwujące zapytania Małgorzaty; ukrywać przed starowiną potworną prawdę? Nie... Po stokroć, nie...
Blady, zmieniony, błędnie tocząc wzrokiem dokoła, jął się teraz błąkać ulicami, wprost przed siebie, bez celu. Widział, jak wskazówki zegarów znaczyły jedenastą, potem północ, później pierwszą, lecz nie czyniło to na nim wrażenia. Parę razy tylko zachodził do jakichś cukierni czy barów, by dzwonić do domu.
A gdy ostatni raz dzwonił, li tylko, aby uspokoić swe sumienie, bo był przekonany, że Lili do

10