Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż się stało? — ten zagadnął, spozierając ze zdziwieniem na podnieconą twarz Grąża.
— Przypadkiem — tłumaczył — poznała wówczas na dancingu jakiegoś jegomościa, O‘Brieua, podobno hrabiego i do nas go wciąż zaprasza!
— Ach, tak! Peggy wspominała mi o nim! Wytworny człowiek!
— Czy wytworny, nie wiem! Ale wydaje mi się mocno podejrzany i zdala trąci niebieskim ptakiem.
— Czyżby?
— Nie chodzi mi już teraz — mówił coraz więcej zirytowany Grąż — o nasze dawne projekty, gdyż przy usposobieniu twej córki, sam poczynam wątpić, czy kiedykolwiek dojdzie do skutku jej małżeństwo z Dżordżem. Ale, w każdym razie, powinieneś zwrócić Peggy uwagę, aby nie kompromitowała się i liczyła nieco z opinją starszych! Bo, gdym jej lekko napomknął, jak niewłaściwem znajduję jej zachowanie się zbyła mnie wprost niegrzecznym frazesem...
Twarz Kolbasa zasępiła się. Wyrzekł niechętnie:
— Czy ty nie przesadzasz?
Aż poderwało Grąża.
— Nie, to znakimite...
Lecz Kolbas już nachylał się do ucha Grąża i szeptał cicho.
— Zresztą, czy ty sądzisz, że ja mam wpływ na Pegggy? Robi, co sama chce! Nic ją w jej zachciankach nie powstrzyma! Wiem tylko, że jest na tyle rozsądna, że nie uczyni nic złego!
Grąż szeroko rozwarł oczy, chciał coś rzec w odpowiedzi, lecz pomyślawszy, machnął jeno ręką.



136