Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.

Wreszcie, nie wytrzymała i nie pożegnawszy się z nikim, wybiegła z mieszkania.
— Uf! — westchnienie ulgi wyrwao się z jej piersi.
Ech, jak ciążyły teraz banalne rozmowy, jak pragnęła przebywać zdala od ludzi i móc skupić swe myśli!
Pośpiesznie dążyła przed siebie, nie zważając ani na mijaących ją przechodniów, ani na ruch uliczny. Wreszcie, sama nie wiedząc kiedy dotarła do Łazieniek i skręciła w boczną aleję.
Usiadła, w cieniu drzew, na jednej z pustych ławek.
Dokoła świeża zieloność trawy głosiła wiosnę, kasztany rozpościerały swe liście, czeremchy syciły powietrze swą wonią, a na klombach mnożyły się błękitne plamki sasanek, białe pierwiosnki i żółte płomyki kaczeńców, a potoki majowego słońca prażyły rozkosznie park, roztaczając wszędzie jakąś pełną lenistwa i spokoju atmosferę.
Lecz choć Rena zatopiła się śród tej ciszy, niosącej ukojenie najbardziej nawet potarganym nerwom, w żaden sposób odzyskać nie mogła upragnionej równowagi ducha.
— Co dalej? — Niespokojne myśli krążyły w jej głowie — Co dalej?
Za kilka godzin miała się udać wraz z Peggy na fatalne spotkanie. Już nie o jej osobę chodziło, bo szntażyści prawdopodobnie, zrezygnowali z dalszych, co do niej zamiarów. Lecz, czyż ma patrzeć obojętnie, jak kuzynka pędzi do zguby? Czyż nie współdziałała ona w tej zgubie, milcząco? Peggy jest tak rozkapryszona, że chwilami staje się draźniąca, ale, czy mimo wszystko nie należałoby jej ocalić?

138