Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.

Ocalić? W jaki sposób? Za cenę własnej kompromitacji i hańby!
Jakiś cichy jęk wyrwał się z piersi Reny i mocno ścisnęła palcami czoło. Wyznać kuzynce prawdę? Opowiedzieć, jak z nią postąpiono, w jaką Peggy wciągają pułapkę? Jak przyjmie Peggy podobne wyznanie, a co później powie ojciec, gdy O‘Brieu nadeśle mu przez zemstę potworne fotografje?
— Straszne! Straszne... — wybiegł cichy szept z ust zrozpaczonej dziewczyny.
Teraz, zazdrościła prawie Lili Ordeckiej, która prawdopodobnie w zbliżonej sytuacji się znalazła, iż miała odwagę z okropnego położenia uciec w objęcia śmierci. Myślała, czy nie najmądrzejszem było takie wyjście i zagłębiała się coraz więcej w ponurą zadumę, gdy w tem, tuż nad nią rozległ się głos.
— Przepraszam, panią...
Drgnęła. A kiedy ujrzała tego, który do niej przemówił, jej policzki oczerwieniały gwałtownie. Stał przy niej Ordecki, z twarzą, jak zazwyczaj poważną i dziwnie spoglądał na Renę.
— Pan?
— Przepraszam, iż ośmielam się panią niepokoić — wyrzekł, siadając, bez zaproszenia, obok na ławce — Ale, błąkałem się samotnie po Łazienkach i zdala zobaczyłem panią! Dziś, właśnie, upłwa dwa miesiące od śmierci biednej Lili! Zbyt byłem zdenerwowany, aby pójść do biura!
— Tak! — wymówiła cicho — Dwa miesiące...
Zaległa między niemi jakaś pełna niedomówień cisza... Rena nie patrzyła na Ordeckiego, on zaś niby wahał się, czy ma wyrzucić z siebie, to co mu ciążyło na sercu.
Wreszcie, nie wytrzymał.
— Panno Reno! — wypalił — Choć, właściwie nie znamy się wcale i nawet nie byłem oficjalnie

139