Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

którym ze wszystkiego można się zwierzyć. I choć nadal, wstyd skuwał jej usta, sama nie wiedziała kiedy z piersi wydarł się okrzyk:
— Ta, Wendenowa, to potwór! A on... Ten, O‘Brieu po stokroć gorszy!
O‘Brieu — podkreślił, z zawziętym błyskiem w oczach, jakby na wieki w pamięć wbijając sobie to nazwisko. — Tak się nazywa jej wspólnik!
To on jest tym łotrem nad łotrami?
— Tak, tak! — mówiła teraz szybko, niczem w gorączce — Wciąga do tej spelunki kobiety, aby je zgubić... Pańską żonę... mnie... Peggy:::
Panną Peggy? Pani kuzynkę?...
— Moją kuzynkę! Nęcą go jej miljony...
I jakby zreflekowawszy się, że powiedziała zawiele, nagle porwała się z ławki. Cień przerażenia przebiegł po jej twarzyczce.
— Pocóż ja to panu wyznałam!
Starał się ją uspokoić.
— Zapewniam, że nie skompromituję pani, ani panny Peggy...
W niej zrodził się nowy przypływ buntu.
— Dziś... dziś... o ośmej... nas tam wciągają. O ósmej... Łotry...
Odwróciła się raptownie i nie żegnając się nawet z Ordeckim, uciekła.
— O ósmej — powtórzył, patrząc w ślad za Reną, znikającą śród drzew cienistej alei. — Czyżnym głosem — a potem powrócimy!
bym
znalazł się nareszcie, u celu swoich poszukiwań i wybiła godzina zemsty... Może... może...
A później dodał.
— Szczerze mi żal, tej Reny! W jaki sposób zdołali ją omotać? Pewnie, w taki sam, jak i moją Lili!

142