podobne „zebrania“, ani do salonu, znajdującego się za tym gabinetem, lecz skierował się w stronę jadalni, a później, przez jakieś wąskie przejście, wpuścił je do sporego pokoju. Naogół w aparamencie Wendenowej światła zostały tak przyciemnione, te trudno nawet było się zorjentować, co to za przejście, czy jakiś korytarz, czy też tylko drzwi.
— Ot, tu! — wskazał.
Pokój, w jakim się znaleźli był sporych rozmiarów i urządzony we wschodnim guście, podobnie do gabineciku Wendenowej. Oświetlała go zgóry mdłem światłem tylko różowa ampla, tak że szczeóły urządzenia i obecni tonęli napół w mroku.
Podłoga została wyłożona puszystym smyrneńskim dywanem, a wzdłuż ściań biegły niskie, miękkie, szerokie i wygodne otomany, zasłane wschodniemi kobiercami. Środek pokoju był pusty, jakby przeznaczony dla tańców, lub też przedstawienia, a w czterech jego rogach, stały wysokie srebrne trójnogi, a na nich misy, z ledwie dymiącemi się kadzidłami.
W pokoju znajdowało się kilkaście osób, siedzących tu i owdzie na kanapach. Dzięki, jednak panującemu tam półmrokowi, oraz maskom i płaszczom, trudno było nietylko, choćby w przybliżeniu określić ich wygląd zewnętrzny, ale nawet powiedzieć czy są to mężczyźni, czy kobiety.
— Znakomicie zachowana dyskrecja! — mruknęła Peggy, z niezdrową ciekawością, rozglądając się dokoła — A mysterious! Oll right!
Siadła swobodnie na otomanie, a Rena, która na swe nieszczęście już przedtem uczestniczyła w podobnych zebraniach zajęła obok kuzynki miejsce. Z drugiej strony Peggy, znalazł się O‘Brieu, odgrywający nadal z całą bezczelnością, rolę przypadkowego, a żądnego emocjonujących wrażeń widza.
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.
145