Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/162

Ta strona została uwierzytelniona.

Jeszcze nie pojmowała dobrze, czy to wszystko, co dotarło do jej słuchu przed chwilą, było snem, czy też jawą. Ale, raptem wstrząsnął nią dreszcz. Niestety, nie śniła, O‘Brieu postępował, wedle raz na zawsze ustalonego planu. Zdobywszy wczoraj kompromitujące „dowody“, dziś pragnął, bez zwłoki omotać ofiarę.
— Dżordżo! — wykrzyknęła nie swoim głosem, w nagłym przypływie energji! — Dżordżo!
— Gorzej ci, Reno? — zapytał, sądząc, że potrzebuje jego pomocy, — Jesteś cierpiąca! Może zawezwać lekarza?
Dżordżo... Dżordżo... — szeptała podniecona — Musisz przeszkodzić łotrostwu... Pomścić mnie i Peggy...
— Nic nie rozumiem...
Sądził, że siostra pod wpływem gorączki, majaczy.
— Ależ, Renuchno....
— Pójdziesz, natychmiast do inżyniera Ordeckiego! — nerwowo wyrzucała ze siebie. — Przypuszczalnie jest w biurze... Powiesz mu, że wczoraj było zebranie... Czemu nie przyszedł? Dalej, powiesz mu, że Peggy udała się właśnie przed chwilą do O‘Brieua i on ją szantażuje...
— Ordecki?... Zebranie?... O‘Brieu... szantażuje? Peggy? Śniłaś, chyba, siostrzyczko? — bełkotał, nie rozumiejąc, choć w jego piersi wzbierała nowa fala gniewu i zadrości. — Cóż to wszystko znaczy? Gdzie byłyście, wczoraj w nocy? Jaką rolę w tej całej historji odegrał O‘Brieu?...
Ale, ona uważała, że nie pora obecnie na długie wyjaśnienia. Zresztą, może niektóre wyznania nie przecisnęłyby się jej przez gardło.
— O nic nie zapytuj teraz! — mówiła, patrząc przed siebie błędnym wzrokiem. — Są rzeczy

158