Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/163

Ta strona została uwierzytelniona.

straszne... Daleko straszniejsze, niźli sam przypuszczasz! A O‘Brieu jest łotrem nad łotrami! Ja zawiniłam wobec Peggdy... przez tchórzostwo... Pędź, natychmiast do Ordeckiego, on wszystko ci wytłumaczy...
Nagle, straszliwe przeczucie targnęło sercem Ddżordża. Wspomniał o tragedji, jaką przeżył Ordecki i o samobójstwie jego żony, które nastąpiło w tajemniczych okolicznościach. Czyż nie nadmieniano wówczas, że młoda kobieta odebrała sobie życie, znalazłszy się w szponach jakiejś groźnej szajki?
Pobladł. Słowa siostry nie wydawały się mu teraz chorobliwem bredzeniem, a nabierały zgoła odmiennego charakteru.
— Czyżby po Lili Ordeckiej... Peggy... a nawet i Rena?...
— Biegnij więc, w tej chwili! — nagliła. — I powiedz mu, żeby nie tracił czasu! Bo znów gotowi ujść bezkarnie zbrodniarze!
Dżordż, czerwony teraz i wzburzony, odwrócił się raptownie i podążył pośpieszni do wyjścia. Ale, nowy wykrzyknik siostry zatrzymał go na progu.
— Powiedz mu jeszcze, — zawołała, uderzając się ręką w czoło, niby przypomniawszy sobie o ważnym szczególe — że dziwnie zmienione wydaje się mieszkanie Wendenowej! Jakby przybyły tam nowe pokoje... Czy apartament jej nie łączy się, przypadkiem, z innym lokalem?
Teraz awanturnik zdumiał się zkolei. Przywykł, że różne niewiasty, znalazłszy się podobnej sytuacji i ujrzawszy równie kompromitujące „dowody“, mdlały, lub też wpadały w straszliwy gniew, a następnie korzyły się, błagały, o litość. Takie zachowanie[1]




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak zakończenia akapitu, który ponadto - jak się wydaje - nie należy do tego rozdziału.
159