Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.

korzystał niekrępujący lokal, by z Peggy móc swobodnie rozmówić się, bez świadków. Śmiało weszła do stylowo urządzonego salonu. Znajdował się tam O‘Brien, który wielkiemi krokami mierzył pokój, jakby niecierpliwie oczekując na Peggy.
— Cóż się stało? — rzuciła swobodnie, wyciągając doń na powitanie rękę, którą ucałował z przesadnym szacunkiem. — Otrzymałam pański liścik i natychmiast przybyłam na to naglące wezwanie! Sprawa niecierpiąca zwłoki? W moim własnym interesie? Nic nie pojmuję? Szczególniej, że wyznacza pan mi rendez-vous w mieszkaniu jakiejś baronowej Wenden...
— Zechce pani zająć miejsce! — rzekł, wskazując na pobliski fotel. — A wszystkiego się dowie! Sprawy te, łączą się w jedną całość!
— Słucham? — wymówiła, robiąc zaciekawioną minę i zajmując miejsce, podczas gdy on siadł naprzeciw niej, na kozetce.
O‘Brien milczał chwilę. Twarz jego nie przypominała dziś niczem, twarzy zazwyczaj rozbawionego i uprzejmego światowca. Był skupiony w sobie i sztywny i wyglądał raczej, jak kupiec, przystępujący do omówienia trudnego, a skompilowanego interesu.
— Jest pani napół amerykanką, to wszystko zrozumie! — począł zimnym tonem, nie patrząc na Peggy. — Przywykliście w Ameryce do porwań, niezwykłych napadów i składania znacznych okupów. Ale, nietylko w Ameryce ludzie potrzebują pieniędzy i aby dojść do nich, każdy środek jest im dobry...
— Nie rozumiem! — przerwała, spozierając na O‘Briena ze zdumieniem. — Wspomina pan o jakichś napadach, okupach? Czyżby mnie zamierzał pan porwać i dlatego zwabił do pustego mieszka-

161