Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/178

Ta strona została uwierzytelniona.

którego tak długo poszukiwał daremnie, a który zgubił jego nieszczęśliwą żonę, pochwyciwszy biedaczkę, niczem pająk, w sieci. Zgubił, połaszczywszy się na klejnoty, prezdstawiąjące wartość kilku tysięcy.
— A, łotrze! — ryknął i nim ktośkolwiek z obecnych zdołał temu przeszkodzić, rzucił się naprzód i pochwycił O‘Briena za gardło.
Teraz Ordecki stał się straszny. Twarz mu poczerwieniała, oczy zabłysły dziko, a palce z niezwykłą siłą, kurczowo wpijały się w szyję awanturnika.
— Łotrze! — powtórzył. — Przysięgam, że żywy z mych rąk nie wyjdziesz!!!
O‘Brien, przerażony gwałtowną napaścią, nawet nie usiławał się bronić. Z jego gardła wydobyło się charczenie i znać było, że za chwilę runie na poodłogę. Może zadusiłby go i naprawdę Ordecki, gdyby w tejże chwili nie przyskoczył Dymski i siłą nie oderwał od ofiary.
— Panie inżynierze! — wyrzekł. — Opamiętaj się pan, co pan czyni! Pojmuję pański gniew, lecz dla podobnego łajdaka, nie warto kalać swych rąk morderstwem! Prawo pomści pana w dostatecznej mierze!
Ordecki, pod wpływem słów Dymskiego, oprzytomniał. Cofnął się o parę kroków, a tylko jego wzrok, pełny nienawiści, który przeszywał rzekomego hrabiego O‘Briena oraz szybki, świszczący oddech, świadczyły, jaki zadaje sobie przymus, by natychmiast nie ukarać nędznika.
— Trudno... — szepnął.
O‘Brien tymczasem pojął, że wszystko stracone. Nie mogło być mowy o wykręceniu się straszliwej sytuacji, lub ucieczce. Dom został otoczony przez wywiadowców, zewsząd groziła rewalwerowa kula,

174