Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

mi były ich pieniądze, nie ciała.... One zaś, uważały mnie za jakiegoś wielkiego „wtajemniczonego“, lub człowieka, który im otworzy nowe światy...
Obecni spoglądali nań zdumieni, nie pojmując dobrze, dokąd zmierza.
— Tak omotałem — przemawiał dalej — panią Ordecką, następnie pannę Renę i byłem przekonany, że i panna Peggy wpadnie w moje sieci! Niestety była sprytniejsza odemnie i zostałem zwyciężony! Nie mam o to żalu, a nawet chcę jej służyć dobrą radą! Ja polowałem na pieniądze papy Kolbasa, ale prócz mnie, są i inni, którzy chcą zagrabić cały jego majątek...
— Co takiego? — zawołała zdumiona Peggy.
O’Brien wzniósł uroczyście rękę do góry.
— Cała rodzina Grążów! — krzyknął. — Stary Grąż i pan Dżordżo, który tu jest obecny!... Dyrektor Grąż niema nic i pragnie sobie oraz syna ratować kapitałami Kolbasa!
— Kłamstwo! — zawołał Dżordżo, który stał wciąż w pobliżu kominka.
Wykrzyknik ten zabrzmiał ostro, ale nieszczerze. Jednocześnie twarz młodego Grąża stała się purpurowa i widocznie poczęły mu drzeć ręce.
— Jak pan śmie! — oburzyła się Peggy w obronie swych krewnych, ale i po niej było znać, że mocno jest zmieszana posłyszanemi słowami.
Tylko Ordeckiemu ponuro zabłysły oczv. „Rewelacje“. O‘Briena nie zaskoczyły go niespodziewanie. Natomiast komisarz Dymski zmaszczył czoło.
— Kłamstwo? — powtórzył awanturnik, przeszywając Dżodża drwiącem spojrzeniem. — To czemuż pan tak się zaczerwienił?...
— Łotrostwo... Podła insynuacja!... — bełkotał tamten dalej i czuł, że grunt usuwa mu się z pod nóg, i że jego odpowiedź jest nie trwała.

176