Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.

Ciężko odetchnął. Znikła możliwość ocalenia. Wydało mu się, że wiruje wraz z nim gabinet. Nagle, w przystępie rozpaczy powziął plan.
— Słuchaj... — począł, lecz wnet urwał, bo odpowiednie słowa nie mogły mu się przecisnąć przez gardło. Wyznać Kolbasowi wszystko? Opowiedzieć, w jakie tarapaty przez własną lekkomyślność i niefortunne spekulacje się dostał. Opowiedzieć, o zdefraudowanych kapitałach i o tem, że lada dzień wybuchnąć może awantura. A nuż zlituje się Kolbas nad krewniakiem. Wszak ma podobno, złote serce. Ulituje się i dopomoże.
Może przez wzgląd na rodzinę nie zechce dopuścić do kompromitacji. Pół miljoma, w gruncie rzeczy, nie stanowi wielkiej sumy dla Kolbasa... Ale, z drugiej strony... Jeśli Kolbas, posłyszawszy prawdę, oburzy się, rozgniewa na dobre za to, że Grąż dotychczas postępował z nim podstępnie i przedstawiał sfałszowane bilanse? Co wtedy?
— Posłuchaj... — znów jął mówić, nie wiedząc na co się zdecydować, a czując, że jego położenie z minuty na minutę staje się coraz krytyczniejsze.
Może wreszcie, wyznałby Grąż krewniakowi wszystko, pod wpływem strachu i nie mogąc nigdzie indziej szukać ratunku, gdyby w tem nie nastąpiła niespodziewana przeszkoda.
Ostro zabrział dzwonek u drzwi wejściowych biura, słychać było krótką rozmowę przybysza z woźnym, który drzwi otworzył i rozległy się pośpieszne kroki, kierujące się w stronę gabinetu.
— Któż taki?
Dochodziła godzina dziesiąta wieczór, a dyrektor umyślnie wybrał lokal „Atobudu“, by nikt mu nie przeszkodził w poufnej rozmowie z krewniakiem. Nawet Matakiewicza nie powiadomił o tej decydującej konferencji. Jakiż inntruz mógł śpie-

184