Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/191

Ta strona została uwierzytelniona.

wierzch mniej ostro, mniej brutalnie. Poczuł się bezpowrotnie zgubiony, a bodaj po raz pierwszy w życiu doznał tak wielkiego przygnębienia, że nie miał chęci, ani dalej kłamać, ani się bronić. A ten cios, najdotkliwszy cios spotkał go z czyjej dłoni? Syna, którego ukochał nad życie i dla którego marzył o tak świetniej karjerze.
— W tych warunkach — mówił dalej w podnieceniu — wciąganie pana Kolbasa do „Atobudu“ jest nieuczciwe! Ja pierwszy nie zgodzę się na to i niechaj wie, jak się sprawa istotnie przedstawia! Ojcze! Póki czas zawróćmy ze złej drogi! Sprzedajmy wszystko, co mamy, ograniczmy się jak najbardziej, wyrzeknijmy się tego przeklętego dostatku! Może uda nam się jakoś wszystko z wierzycielami ułożyć, ja pierwszy stanę do pracy, jako prosty robotnik! Będziemy biedakami, lecz biedakami uczciwymi!...
— Za późno... — szepnął Grąż, nie odrywając rąk od czoła. — Za późno...
Twarz Kolbasa, który w milczeniu obserwował tę całą scenę, przybrała nagle surowy wyraz.
— Więc to prawda? — zapytał, podchodząc do Grąża.
Tamten tylko skinął powoli głową.
— Więc prawda! — wyrzekł. — Nie masz odwagi teraz zaprzeczyć słowom syna! A jeszcze kilkanaście minut temu zapewniałeś mnie o kwitnącym stanie interesów „Atobudu“. Twierdziłeś, że bezpiecznie mogę włożyć doń pół miljoma! Znakomite!... Obecnie dopiero, pojmuję prawdziwy sens niektórych półsłówek Ordeckiego.
— Widzisz... — jął mówić Grąż, chcąc napomknąć o niedawnym zamiarze wyznania całej prawdy krewniakowi. — Ja... ja...

187