Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/192

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ty sam chciałeś mi to powiedzieć? — przerwał coraz więcej oburzony Kolbas — Kiedy? A sfałszowane bilanse? A kłamstwa Matakiewicza? Czułem, że w tym „Atobudzie“, coś niedobrego się święci i dlatego nie miałem ochoty poważnie się angażować, ale żeby do tego stopnia...
Nie dodawał, iż nie spodziewał się nigdy, by Grąż był do tego stopnia przewrotny. Zaczerwieniony z gniewu, chodził wielkiemi krokami po gabinecie, podczas, gdy dyrektor bełkotał zgnębiony:
— Zrozum... zrozum...
Kolbas przystanął przed nim i energicznine potrząsnął głową.
— To rozumiem — wyrzekł — iż zastawiałeś na mnie pułapkę, z której, dzięki nieprzewidzianemu zbiegowi okoliczności, wyjść mi się udało! Wstyd! Już twój syn jest daleko uczciwszy od ciebie!
Dżordżo, tymczasem złamanym głosem szeptał:
— Ja, uczciwszy od ojca? Jestem łotrem nad łotrami! Cóż uczyniłem z mem życiem? Grałem, bawiłem się, wyrzucałem pełnemi garściami pieniądze! By nadal móc udawać pana i hulać, gotów byłem poślubić Peggy, nie wiedząc nawet jak wygląda! Garbatą i ułomną! Czyż wolno mi myśleć teraz o podniesieniu się z upadku? Za późno... za późno... Wszak posunąłem się do fałsz...
Urwał. Może nie wszystkie jego słowa, a szczególniej ostatnie, dobiegły słuchu polsko-amerykańskiego miljonera, gdyż Dżordżo wymówił je niezwykle cicho, lecz taka biła z nich rozpacz i taka serdeczna męka, że Kolbas, który w gruncie rzeczy miał dobre serce, odparł:
— Niech ci dzisiejsza rozmowa posłuży za straszliwą naukę, chłopcze! I pamiętaj! Dla kogoś

188