Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.

Podbiegła do ojca i ucałowała go serdecznie w oba policzki.
Tymczasem dyrektor, jakby ocknął się z przygnębienia. Czuł, że jest uradowany — on i cała rodzina. Aczkolwiek, ratunek ten odbył się nie tak, jak poprzednio sobie ułożył, bo i kosztem ambicji i kosztem utraty stanowiska — nie czuł teraz o to żalu. W jego duszy, pod wpływem głębokiego wstrząsu budziły się uczucia lepsze, poczynał pojmować, że przyjaźń i szacunek ludzki czasem więcej znaczy, niźli nieuczciwą drogą zdobyte miljony. Stał się starym Grążem, który przed wielu laty, potrafił ciężką pracą własnych rąk zarabiać na kawałek chleba.
— Janku! — rzekł, szczerze przejęty, nieco drżącym głosem, podchodząc do Kolbasa. — Czasem w milczeniu kryje się więcej, niż w najbardziej wymownych słowach! Czy zechcesz podać mi rękę? Ja również potrafię, choć stary już jestem, zacząć życie na nowo!
Kolbas popatrzył mu prosto w oczy i zawahał się chwilę. Ale we wzroku Grąża musiał przeczytać coś takiego, co napełniło go otuchą.
— W każdym wieku leży w naszej mocy uczynić życie dobrem i pożytecznem, lub też złem i bezowocnem! — odparł i pochwyciwszy dłoń Grąża, uścisnął ją mocno.
Grąż, zkolei, powoli zbliżył się do Ordeckiego. Rozumiał, że jemu w znacznej mierze zawdzięcza swe ocalenie.
— Nie wiem, jak mam panu dziękować! — wymówił. — Nigdy nie miał pan do mnie przekonania, lecz może w najbliższej przyszłości zmieni pan zdanie!
Ordecki, ledwie ukrywając przymus, dotknął ręki Grąża.

193