Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/24

Ta strona została uwierzytelniona.

stała się moja żona? Co pan przypuszcza? Czóż to za zbrodniarz, za szajka?
Czoło komisarza zasępiła chmura.
— Każde wielkie miasto — odrzekł poważnie — ma swe groźne tajemnice, z któremi aż za często przychodzi się nam stykać... Różne spelunki! Domy schadzek! Domy gry! Stowarzyszenia zboczeńców! Kokaina, heroina, morfina... Kto raz w sidła podobnych nędzników wpadnie, temu nie łatwo od nich się wydostać! Wyzyskują, obedrą, zniszczą! Straszliwy to trąd, ten trąd Warszawy!
— O, bo Lilę obdarto, zanim ją zmuszono do samobójstwa! — zawołał Ordecki, uderzając się w czoło — Toć jej zabrano brylanty! O tem zapomniałem panu nadmienić!
— Brylanty?
— Tak! Tu początek bierze cała historja? Dziś spostrzegłem, że nie ma klejnotów, wartości kilku tysięcy i zapytałem jej, co się z niemi stało. Wybiegła i więcej jej żywej nie widziałem!
Czoło Dymskiego zasępiało się coraz silniej.
— Więc o ten łup im chodziło! — mruknął — Zdobyli go i zatarli ślady? O, mocni, mocni są ci panowie! Ale staniemy z nimi do walki! Zechce mi pan bliżej opisać wygląd tych kosztowności!
Po chwili, udzieliwszy przedstawicielowi bezpieczeństwa żądanych informacyj, Ordecki znalazł się w sypialni. Sam tym razem, komsarz wraz z lekarzem, byli zajęci sporządzaniem w gabinecie odnośnego protokułu.
Przystanął przy łożu, gdzie leżała Lila, tak piękna w swej martwocie i patrząc na to biedne, wykrzywione bolesnym wyrazem oblicze, z dziwną zaciętością, wyszeptał:
— Choć silni oni i nieznani, a jednak cię pomszczę!



20