Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.

Rychło posłyszał, na drugim końcu drutu, czyjś głos — a był to głos Ordeckiego.
— Panie kolego! — jął teraz składać kondolencję, czerwony, jak burak i ściskając słuchawkę nerwowo — To ja Grąż! Dowiedziałem się z pism o straszliwym wypadku! Takie nieszczęście...
— Istotnie, wielkie nieszczęście! — głucho odparł Ordecki.
— Śpieszę, więc — mówi dalej dyrektor — złożyć serdczne wyrazy współczucia... Może mógłbym być w czem pomocny, może koledze brak pieniędzy?
— Dziękuję bardzo koledze. Jakoś sobie, dam radę! Tylko, zechce mnie pan uważać za wytłumaczonego, że przez parę najbliższych dni nie przyjdę do biura!
— Oczywiście! Rozumiem najzupełniej! Przyjdzie kolega, kiedy zechce! Czy wyznaczony już termin pogrzebu?
— Pojutrze!
— Naturalnie, wszyscy stawimy się na pogrzebie! Całe biuro! Teraz, nie chcę się narzucać koledze, bo pojmuję, że najlepiej samemu trawić swój ból!
— Hm.. Razi mnie nawet, towarzystwo ludzi!
Choć właściwie po tej odpowiedzi, dyrektor powinien był zakończyć rozmowę, nie wytrzymał i poruszył temat, który go obchodził najwięcej.
A czy — rzekł, starając się nadać swemu głosowi obojętne brzmienie — więcej nic nie wykryto? Nie znaleziono danych, na zasadzie jakich możnaby pochwycić szajkę nędzników, której ofiarą padła nieszczęsna małżonka kolegi? Bo czytałem w pismach...

23