Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

— Hm... hm... — począł kręcić — Pomyślę... Swoje pieniądze polokowałem i nie sposób ich ruszyć. Inaczej z miłą chęcią służyłbym panu dyrektorowi... Ale może uda mi się dostać, gdzie na mieście... Choć dziś ludzie zabijają się o kilka złotych...
— Wiem... wiem... — burknął Grąż, doskonale odgadując myśli Matakiewicza — Dziękuję panu... Jakoś sobie poradzę!
W kieszeni miał zaledwie kilkadziesiąt złotych. Należało wogóle, przedsięwziąć coś stanowczego, ale z tej strony wyczuł, że nie może liczyć na pomoc. Szczury uciekały z tonącego okrętu
Wybiła właśnie godzina trzecia, zajęcia urzędowe miały się ku końcowi. To też Matakiewicz, kłaniając się nisko, począł żegnać dyrektora. Ten, jakby z pewną niechęcią wyciągnął doń rękę i wkrótce pozostał sam w gabinecie.
Lecz, miast również szykować się do wyjścia, pomyślał nad czemś chwilę, później się obejrzał, jakby sprawdzając, czy go nikt nie podgląda lub nie podsłuchuje i pochwycił, wreszcie za słuchawkę telefonicznego aparatu.
Na szczęście tajemniczy rozmówca był w domu, bo wnet posłyszał Grąż głos, który pragnął usłyszeć. Teraz na twarzy dyrektora malował się gniew.
— Ładnych rzeczy pan narobił — począł mówić przyciszonym, ale szorstkim głosem — Obaj możemy się znaleźć w więzieniu!
— Dlaczego? — odparł tamten zdziwionym tonem. Nie rozumiem, pana dyrektora?
— Proszę nie udawać! — brzmiały jeszcze ostrzej szorstkie wymówki — Wszystkie pisma są pełne szczegółów o jej śmierci! To pańska sprawka! Nie kazałem panu, posuwać się tak daleko!

30