— Przysięgam, panie dyrektorze...
— Nie wierzę!
— Przysięgam — protestował ów drugi energicznie — że nie przyłożyłem do tego ręki! Sam w głowę zachodzę! Jakaś tajemnicza banda? Za naszemi plecami? Niepojęte...
Protesty zabrzmiały tak stanowczio, że twarz Grąża aż przeciągnęła się ze zdumienia.
— Nie pan?
— Powtarzam przecież...
Ale dyrektor przerwał mu wpół zdania.
— Skoro jest, jak pan twierdzi, tem lepiej! Ale w każdym razie, grożą nam poważne nieprzyjemności! Musimy porozumieć się osobiście.
— Zawsze jestem do usług, pana dyrektora!
— Więc, o szóstej! W zwykłem miejscu.
— Tam, gdzie zawsze! Będę!
— Rozmowa została ukończona. Dyrektor, jakby z uczuciem ulgi, odłożył słuchawkę i powstał z miejsca. Teraz, mógł udać się na obiad do domu.
Pochwycił leżący na małym stoliku, w rogu gabinetu, pilśniowy kapelusz, laskę ze złotą rączką i jasno żółte duńskie rękawiczki i wyszedł z biura, żegnany niskiemi ukłonami urzędników i woźnych.
Przed biurem oczekiwała wspaniała limuzyna, Paccard ciemnogranatowy, chluba dyrektora. Choć szofer był od dwóch miesięcy niepłacony, gdy Grąż sunął przez miasto, swym luksusowym wozem, dumny i wyprostowany, prawie każdy przechodzień odwracał za nim głowę z zadrości i podziwem, spoglądając, że w dzisiejszych, ciężkich czasach, są jeszcze ludzie zadowoleni i szczęśliwi.
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.
31