On również nie zwykł był mówić w domu o swych interesach, ani zdradzać się czemkolwiek, że balansuje nad przepaścią.
To też, wszedłszy do swego apartamentu, rzucił lokajowi, który mu uniżenie drzwi otwierał, spokojne zapytanie:
— Czy pani w domu?
— Jaśnie pani — odparł, dobrze ułożony sługa — oczekuje w jadalni z obiadem, na pana dyrektora!
Grąż natychmiast udał się do sali jadalnej, wielkiego pokoju, przyozdobionego ciężkiemi, mahoniowemi meblami. Znajdowała się tam już starsza, pięćdziesięcioletnia kobieta, szczupła, o zasmuconej twarzy, pani Małgorzata Grąż, żona dyrektora. Była ubrana skromnie, w czarnej sukni zapiętej pod szyję, nie zdradzającej, żadnych pretensji do elegancji. Prócz niej, siedziała tam, młoda wysoka panna — Rena Grążanka, którą można było nazwać wcale przystojną, gdyby na jej bladej twarzyczce nie osiadł jakiś znudzony i obojętny wyraz.
Grąż, ucałowawszy żonę i córkę, zajął miejsce przy stole.
— A Dżordża niema? — nagle zapytał.
— Nie przyjdzie na obiad! — odparła pani Małgorzata — Telefonował, niedawno, że zaprosił go któryś z przyjaciół!
— Ach, tak — mruknął dyrektor, zmarszczywszy czoło i zanurzył łyżkę w talerz zupy, jaką właśnie służący ustawił na stole.
Rodziny dyrektora, prócz żony i córki, składała się jeszcze z syna, Jerzego. Ten, odkąd Grąż doszedł do swej świetności, przemianowany został z cudzoziemska na Dżordża i stanowił chlubę dyrektora. Aczkolwiek właściwie nie było czem się chlubić. Bo świeżo kreowany „Dżordż“, miast wziąć się do ja-
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.
33