swych nóg i fartuszków, oraz w mieszkankach kokot. Uśmiechnęła się ona przyjaźnie na widok dyrektora i skinęła mu główką, jakby witając dobrego znajomego.
— Czy zastałem panię? — zapytał, wchodząc
— Jest! — odparła — Oczekuje na pana dyrektora!
— A pan Tom?
— Również czeka...
Dyrektor, dobrze znając drogę, przeszedł z przedpokoju do małego saloniku. Salonik ten był urządzony z iście kokocim przepychem i w kokocim smaku. Ściany wybito jedwabiem, na nich porozmieszczano lubieżne obrazki XVIII wieku, złocona serwantka uginała się pod ciężarem przeróżnych porcelanowych figurek, a wszędzie widniały miękkie meble, jakby zapraszające do spoczynku i niskie, zasłane perskiemi dywanami otomany z nieskończoną ilością pajaców, poduszeczek i poduszek.
Gdy Grąż wchodził do saloniku znajdowały się tam dwie osoby. Wysoka, szczupła pani o jasno utlenionych włosach, dość przystojna, ale przesadnie umalowana i ubrana z swoistym, wyzywającym szykiem. Na pierwszy rzut oka, dzięki znakomitemu „maquillage‘owi“, lat mieć mogła trzydzieści, choć, w rzeczy samej zbliżała się do czterdziestki.
Obok niej na niskim jedwabnym puffie zajmował miejsce jakiś dwudziestokilkuletni młodzieniec, szczupły brunet, o twarzy bardzo przystojnej, ale na której widać było ślady zepsucia, rozpusty, hulanek i wielu nieprzespanych nocy. W swej powierzchowności jednak posiadał on coś takiego, za czem przepadają płytkie i niewybredne kobiety i co je zmusza do uganiania się za podobnemi typami. Był ubrany z przesadną elegancją, w arcymodny garni-
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/49
Ta strona została uwierzytelniona.
45