Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/50

Ta strona została uwierzytelniona.

tur, jedwabną bieliznę i jaskrawy krawat, a przegub lewej ręki, zdobiła cienka, złota bransoletka.
— A, pan dyrektor! — rzekła utleniona dama, powstając ze swego miejsca, na widok Grąża. Była nią pani Marlena Velasco, „artystka“, właścicielka mieszkania.
Siedzący zaś obok młodzieniec — jej bratem.
— Jak się masz! — powtórzyła poufale.
Grąża łączył z panią Marleną Velasco dawny stosunek i niejedno cacko, niejeden sprzęt kosztowny w tym kokocim salonie, były dowodami hojności dyrektora. Ale, choć miłosne zapały od kilku lat ostygły, pozostała przyjacielska zażyłość i nieraz pani Marlena pomagała, oczywiście nie bezinteresownie, Grążowi przy przeprowadzaniu przeróżnych „delikatnych“ interesów. Była to osoba niezwykle sprytna, która rozpocząwszy swą karjerę od zwykłego handlu swemi wdziękami, pod pozorem występów w jakimś trzeciorzędnym kabarecie, dorobiła się pewnej fortunki, obecnie pozowała na kobietę stateczną i dzięki rozmaitym „kombinacjom“, do których nie lubiła się przyznawać, zręcznie obracała swym kapitalikiem.
Grąż ucałował przelotnie wyciągniętą rękę dawnej kochanki, niedbale uścisnął dłoń wyelegantowanego młodzieńca, poczem ciężko sapnąwszy, opadł w fotel, jak ktoś, kto się czuje u siebie w domu.
— Pragnąłeś koniecznie widzieć Tomka! — poczęła podstarzała piękność, zajmując obok niego miejsce na zapełnionej przeróżnych kształtów poduszkami, otomanie. — Obstalowałeś go nawet do mnie! Cóż się stało?
— Jakto, co się stało? — niecierpliwie powtórzył. — Wiesz, chyba najlepiej, jaki zrobił się skandal! Czytujesz pisma!

46