Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/51

Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc, cóż z tego?
— A śmierć Lili Ordeckiej! Nietylko, odebrała sobie życie, ale i zginęły klejnoty wartości kilku tysięcy. Przy tych słowach, wzrok Grąża, spoczął badawczo na bladym młodzieńcu. Nadal mu nie wierzył. Bo, choć ten, jeszcze parę godzin temu, przez telefon wypierał się wszelkiego udziału w spowodowaniu śmierci Ordeckiej, inne dane przemawiały inaczej.
Tom wytrzymał utkwiony w niego wzrok i wzruszył ramionami.
— Wszak zapewniałem pana dyrektora! — rzekł. — To powinno wystarczyć!
Na pomoc bratu pośpieszyła i pani Marlena.
— Zupełnie niesłusznie posądzasz biednego chłopaka! — dodała. — Nic nie winien! Ale, przyznaję, że sprawa jest niemiła! Obawiam się, że mogą przewąchać naszą rolę?
— Oczywiście!
— Wątpię! Gdyż Tomek w rzeczy samej, nie miał z tem nic wspólnego!
Twarz Grąża poczerwieniała.
— Jakto, nic wspólnego? — dość ostro wyrzucił z siebie. — Na moje nieszczęście, zgodziłem się na twój plan. Nie mogąc sobie wbiurze dać rady z Ordeckim, który mi wciąż bruździ w interesach, chciałem go oplątać przez żonę. Wtedy, gdy podsunęłaś mi Tomka... Ale, myślałem, że on ją tylko opląta, wciągnie w wielkie wydatki, z których nie mogąc wybrnąć, zmuszona będzie przyjąć podsuniętą przezemnie pożyczkę, a w zamian, w obawie skandalu, wymoże różne ustępstwa na mężu, ale w podobnej formie...
— Zapewniam — począł Tom.
Brat pani Marleny Valesco, wykwintny pan

47