znaleziono po zmarłej, widniał również sygnet dziwaczny...
Grąż uderzył dłonią głośno o poręcz fotela.
— Zgadza się! Znakomity z pana detektyw! Co uczynimy dalej z temi informacjami?
Tom rozkrzyżował ręce.
— Nic! Bo ani nie mogę ustalić miejsca pobytu owej pani, ani też pójść z temi danemi do policji? Wtedy, my moglibyśmy bardzo łatwo zaplątać się w całą sprawę, a chyba nie zależy panu dyrektorowi na tem!
— Nie, nie! — odpar ten szybko.
Nastała chwila ciszy. Grąża, który choć w niejednej aferze niewyraźnej maczał ręce i sam niedawno zastawiał sieci na Ordecką, lecz nie stracił resztek sumienia, korciło go teraz, że śmierć młodej kobiety ujdzie bezkarnie. Nie narażając się sam jednak na niebezpieczeństwo nie miał innego wyboru. Potwierdziły to dalsze słowa Toma.
— Nie wolno nam ryzykować! Zresztą, policja ma, zdaje się Wendenową na oku! Dobierze się własnemi siłami! A na jej zemstę narażać się niezbyt jest bezpiecznie! Choć, z gustem ukręciłbym temu bandycie szyję, nie czuję się na siłach wystąpienia z nim do walki! Och, zbój to potężny...
Może, w wykrzykniku pana Toma brzmiało nie tyle oburzenie, iż ktoś uprawia bez przeszkody łajdactwo, co świadomość zawodowego szantażysty iż inny wchodzi mu w drogę i ofiary zabiera z przed nosa. Nie zastanawiał się jednak nad tem Grąż, a powstając z miejsca, oświadczył:
— Bardzo się cieszę, że śmieć Lili Ordeckiej nie spadła na naszą odpowiedzialność! Naprawdę się cieszę i doznaję wrażenia, że jakiś olbrzymi ciężar spadł z serca. Ale, niestety, ma pan rację! Musimy milczeć! Tego wymagają okoliczności!
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/57
Ta strona została uwierzytelniona.
53