Niezadługo potem Grąż opuścił mieszkanie pani Marleny.
Szedł teraz zadowolony przed siebie. Stanowczo, dzień który rozpoczął się fatalnie, był jednym z lepszych jego życia. Grąż sądził, że już wszystko stracone, na horyzoncie ukazuje się zamożny krewniak, a odpowiedzialność za niemiłą sprawę, która w gruncie nie przyniosłaby żadnego pożytku, spadła z sumienia.
Wędrował wtedy dyrektor, wysoko poniósłszy głowę i wymachując laską o złoconej rękojeści. Z rozkoszą wdychał aromat ciepłego, wiosennego wieczoru, odpowiadał na ukłony znajomych, a nieraz i oczkiem strzelił do jakiej przechodzącej piękności. Gdy wtem o parę kroków przed sobą spostrzegł wytwornego młodzieńca, szczupłego, wysportowanego brunecika, który był ubrany w nienaganny garnitur. Kroczył on w towarzystwie drugiego nieco starszego, czterdziestoletniego mężczyzny i rozprawiał z nim o czemś z ożywieniem.
— Dżordżo! — zawołał dyrektor, rozpoznając zdala syna.
Dżordżo, on to był w rzeczy samej bowiem, drgnął i przystanął. Wraz z nim i jego towarzysz. Wysoki pan, o dumnej i energicznej twarzy, na której znać było, że przeszedł niejedno. Nosił czarny garnitur, a w krawacie połyskiwała cenna perła. Na obliczu jednak młodego Grąża odbiło się jakby zmieszanie.
Szybko wyciągnął on na pożegnanie do niego rękę i rzuciwszy mu po cichu parę słów, zbliżył się do ojca.
— Któż to był? — zapytał dyrektor, którego uderzył dość niezwykły wygląd nieznajomego i jego rysy — Nie znam tego pana?
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.
54