Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/61

Ta strona została uwierzytelniona.

I przed wyobraźną Dżordża zarysowały się nagle nowe horyzonty. Wiedział znakomicie od matki o bogactwie dalekiego wujaszka z Ameryki, czy zaś panna Peggy była urodziwa, w obecnej sytuacji, obchodziło go mało. Pojmował, że ojciec nie żartuje i że nad ich głowami zawisła katastrofa, choć nie domyślał się całej grozy tej katastrofy. Ufny w swą powierzchowność przystojnego chłopca i świetne maniery nie wątpił, że rychło zdoła usidlić zamorską kuzynkę...
— Rozumiem, papo! — szepnął z rozjaśnioną twarzą. Dyrektor tymczasem wykładał dalej.
— Do tego czasu musisz się ustatkować! Najprzód, gdyby wieść o twoich hulankach dotarła do wuja, mógłby powziąć o tobie najgorsze zdanie i zrazić się, powtóre musimy póki nie staniemy na pewne nogi, jaknajbardziej się ograniczyć! Oczywiście, nie zmienię trybu domu, żeby nadal zachować pozory bogatego człowieka, ale każdy lekkomyślny wydatek byłby dziś szaleństwem. A co do ciebie, wogóle dobrze się stanie, jeśli zerwiesz z dotychczasowem życiem, a poważnie pomyślisz o przyszłości...
— Ależ, oczywiście... Ma papa całkowitą słuszność!
Po kilku jeszcze ogólnikowych frazesach, w których zarówno ojciec, jak i syn, nie ukrywali swej radości z nadziei, jaką im niosła bliska przyszłość, Dżordżo pożegnał dyrektora. Usprawiedliwiał się, że od jutra pocznie przesiadywać uczciwie w domu, ale dziś ma jeszcze spotkanie z jednym z przyjaciół na mieście, któremu nie może uczynić zawodu.
W rzeczy samej, rozstawszy się z ojcem, wskoczył do taksówki i kazał się zawieźć do jednej z modnych kawiarni.
Długo rozglądał się po gwarnej, zadymionej

57