Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

Jakiż był cel poprzednich, niedwuznacznych nagabywań, dzięki którym uległ nawet oziębieniu stosunek z dyrektorem? Lecz, jeśli Grąż się rozmyślił, lub nie był z gruntu nieuczciwym, jak to przypuszczał Ordecki, tem lepiej. Rad był teraz nawet w duchu, że cała sprawa zakończy się przyzwoicie, bez skandalu, do którego i on z konieczności zostałby wmieszany. To też, zamieniwszy parę ogólnikowych frazesów, pożegnał dyrektora i udał się do swego małego gabinetu, sąsiadującego z gabinetem Grąża. Wyciągnął z szuflady biurka od tygodnia nieoglądane plany, rysunki i papiery i złączywszy je z przyniesionemi ze sobą w tece, począł je powoli przeglądać.
Nie kleiła mu się dziś praca.
Jakież właściwie znaczenie miały dlań te wszystkie papierzyska, w porównaniu z własnem nieszczęściem. Cóż obchodziło go, czy udziałowcy dostaną prędzej, czy później mieszkania, gdy mordercy Lili swobodnie krążyli po świecie? A czy, wogóle, sprawa tajemniczego samobójstwa na krok posunęła się naprzód?
Nie wytrzymał. Pochwycił za słuchawkę, znajdującą się przed nim telefonicznego aparatu i rzucił numer komisarza Dymskiego,
— To ja, Ordecki! — wymówił, posłyszawszy znajomy głos, bo z Dymskim, od czasu tragicznego wypadku rozmawiał prawie codziennie. — Nic nowego, panie komisarzu?
— Owszem! Owszem! — zabrzmiała odpowiedź. — Nareszcie udało mi się pochwycić pewien trop!
— Trop?
— Tak! Niechaj pan przyjeżdża, bo przez telefon niezbyt rozmawiać jest wygodnie!

70