Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/8

Ta strona została uwierzytelniona.

Snać pani Lili poczuwać się musiała do winy, bo powolutku podeszła do wielkiego klubowego fotelu, w którym zajmował miejsce jej mąż — i oparłszy się, jęła go delikatnie głaskać po włosach.
— Nie gniewaj się Olku! — wybiegł z jej ust cichutki szept — Ja się zmienię! Poprawię...
Tyle przymilnej pieszczoty grało w ruchach i głosie młodej kobiety, że Ordecki, czyniąc sobie w duchu wymówki, że może zbyt ostro z żoną postępuje, już chciał ją porwać w swe ramiona i obsypać szeregiem pocałunków, gdy w tem wzrok jego padł na ręce młodej kobiety.
— Nie masz dziś biżuterji??? — zapytał zdziwiony — ani pierścionka, ani bransoletki, ani zezegarka?
Pani Lili, jak każda prawdziwa kobieta bardzo lubiła klejnoty i błyskotki. To też otrzymawszy kolejno od męża piękny, parokaratowy, brylandowy pierścień, następnie kosztowną platynową ze szmaragdami bransoletkę i nie mnie cenny zegarek, nie rozstawała się z temi błyskotkami nawet na chwilę. Teraz, posłyszawszy zapytanie, zaczerwieniła się gwałtownie.
— Ach... bo... — jęła coś bąkać.
— Może zgubiłaś? — wpił się w nią wzrokiem, gdyż uderzyło go jej zmieszanie.
— Nie... nie zgubiłam... — Lili miała prawie łzy w oczach — Tylko... na tualecie...
— Zostawiłaś u siebie na tualecie?
— Tak... to jest... nie...
— Nic nie rozumiem!
Potarła ręką czoło, starając się tym gestem pokryć niepokój.
— Głupstwa plotę! — wymówiła, opanowywując się z całej mocy — Zostawiłam je u Zuli Słodowskiej...

4