Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

Ordecki lekko pokiwał głową. On, niestety, poczynał tracić nadzeję.
— Trudno będzie, trudno, — wyszeptał — lecz, jeśli środki prawne zawiodą, ja palnę w łeb tej żmiji! Bo, przekonanie wewnętrzne mi powiada, że to w jej szpony dostało się moje maleństwo...
— Obejdzie się bez tego! — odparł komisarz i uścisnął Ordeckiemu rękę.
A gdy odszedł, długo stał jeszcze Ordecki, w pobliżu domu, w jakim zamieszkiwała Wendenowa. Patrzył na szaro pomalowane mury, jakby pragnął przebić wzrokiem ich tajemnicę. Potem pokiwał głową i w zamyśleniu wyszeptał — Tu... tu... napewno...
Stał tak, z oczami wlepionemi w bramę, z dobrych kilka minut, nie zwracając uwagi na potrącających go przechodniów i już miał ruszyć ze swego miejsca, gdy w tem niespodziewany szczegół zwrócił jego uwagę.
Z bramy wysunęła się ostrożnie jakaś kobieca postać. Młodej, wysokiej dziewczyny, ubranej elegancko i wyglądającej na panienkę z zamożnego domu. Rozejrzała się jakby niepewnie dokoła, niby sprawdzając, czy nikt nie widzi, skąd ona wyszła, poczem pośpiesznemi krokami, opuściwszy główkę, jęła się zbliżać w stronę, w jakiej stał Ordecki.
— Czyżby nowa ofiara? — pomyślał zaintrygowany — Ciekawe? Wychodzi od Wendenowej?
Teraz przypatrywał się jej uważnie.
A gdy młoda osóbka zrównała się z nim, aż drgnął, tłumiąc okrzyk zdumienia.
Była to panna Rena, córka dyrektora Grąża! Choć spotykał ją zaledwie kilka razy, na przechadzce z ojcem, lub gdy w biurze odwiedzała dyrektora, znakomicie zapamiętał jej wygląd.
— I ona?
Sam nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni,

85