Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/90

Ta strona została uwierzytelniona.

bo panienka zgoła niewinnie mogła odwiedzać w tym domu znajomych, podbiegł do niej i zawołał:
— Pani stamtąd?
Przystanęła. I ona znała Ordeckiego, z biura. Przerażenie odbiło się na jej twarzy.
— Pan, pan?...
Mówił prędko, w tem uniesieniu nerwowem, które czasem czyni z ludzi jasnowidzących.
— Wyszła pani, od Wendenowej?
Zdołała się już całkowicie opanować. Na twarzyczce, na której zdawało się przed chwilą widniały ślady łez, legła kamienna maska.
— Nie rozumiem, o co panu chodzi, panie Ordecki!
Teraz dopiero pojął, jak zaczepiając ją, postąpił niewłaściwie.
— Przepraszam... bardzo przepraszam — wybąknął, nie wiedząc, co dalej mówić — Ale...
Ona nagle podniosła swe wielkie, niebieskie oczy na jego twarz zmienioną cierpieniem. Podniosła i niespodziewanie w tych niebieskich, patrzących niby zimno oczach, zagrały jakieś pełne bólu błyski. Pochwyciła Ordeckiego za rękę.
— Choć nie znam pana prawie wcale, bo dotychczas nie rozmawialiśmy nigdy ze sobą, nie gniewam się na pana i strasznie mi pana żal, panie Ordecki... Ale i ja...
Urwała, a srebrzyste łzy zaślniły w jej oczach.
— Ale... i ja... jestem bardzo nieszczęśliwa! — wyrzuciła z siebie i szybko uciekła.
Ordecki, niczem zahypnotyzowany, długo patrzył w jej ślad.



86