że „takie już są te amerykańskie zwyczaje“, a im dłużej poczynał przestawać z kuzynką, tem więcej podobała mu się, już nie jako dziedziczka licznych miljonów, ale jako bardzo miła, wesoła i przystojna osóbka.
Dnia tego, dość późny obiad u Grążów dobiegał końca.
Na stole pojawiły się już przybory do czarnej kawy i likiery, a Kolbas, uśmiechnięty, ćmiąc olbrzymie, hawańskie cygaro, wesoło rozprawiał:
— Ależ ta wasza Warszawa — mówił — to naprawdę nadzwyczajne miasto! Nawet, my do podobnego handlu nie jesteśmy przyzwyczajeni w Ameryce! Gdzie, krokiem ruszyć, proponują jakąś tranzakcję!
— Cóż się stało, — zagadnął Grąż.
— Widocznie, musiano się zorjentować, że długie lata spędzałem poza krajem, bo co krok, na ulicy, proponowano mi jakiś interes! Omal, nie chciano sprzedać kolumny króla Zygmunta! A jakiś uprzejmy jegomość, o semickim wyglądzie, częstował mnie natarczywie brylantami, które ponoć ongi stanowiły własność cara Mikołaja! Dobrze, że czytuję pisma! Bo wróciłbym do domu ze szkiełkami w kieszeni, lżejszy o kilkadziesiąt dolarów...
Przy stole zabrzmiał śmiech.
— Hm — mruknął Grąż — Namnożyło się w Warszawie oszustów bez miary! Ale oprócz nich handluje dziś na ulicy każdy czem ma tylko. Bieda to robi! Jeśli dalej tak pójdzie, ludzie poczną wysprzedawać stare kołdry i ubrania.
Kolbas wypuścił z ust wielki kłąb dymu.
— Wiem, że u was są bardzo ciężkie stosunki! — rzekł — jednak istnieją interesy, prosperujące dobrze. Twój „Atobud“ naprzykład!
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Salon baronowej Wiery.djvu/93
Ta strona została uwierzytelniona.
89