Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sekta djabła.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

Wreszcie, nie wytrzymała.
— Zbliża się jedenasta! — wyrzekła, chodząc w podnieceniu po gabinecie Wryńskiego. — Za godzinę.. Czy twoje postanowienie jest nieodwołalne?
Skinął głową.
— Chcesz go wywołać? — zniżyła głos. — Tego, który...
— Nie wymieniaj imienia! — szybko przerwał. — Nie wolno! Pragnę widzieć naszego Pana!
Sarę przebiegł mimowolny dreszcz.
— Wiesz, że nie lękam się byle czego — szepnęła — ale to... Czy ty wierzysz, że istnieje naprawdę?
— Każdy, kto pragnie Go wywołać, musi w to wierzyć!
— Tak, lecz.. Byłam świadkiem różnych twoich eksperymentów, widziałam duchy niższego rzędu, larwy, demony, astralne maszkary, ale nigdy Lucyp.. to jest, chciałam powiedzieć, Jego! Sądziłam, że jest On tylko symbolem, który ściąga nam zwolenników i którego kult rozgrzesza z wielu uczynków. Że jest to, jedynie pewne wyobrażenie, posiadające dla ułatwienia określoną nazwę. Wszakże, wciąż wątpiłam, czy egzystuje, jako oddzielna istność..
— Ja, nie wątpię!
— Czy miałeś tego dowody?

— Przyznam ci się szczerze. — Wryński przemawiał teraz niezwykle poważnie, — że również i mnie, choć dokonałem w ciągu mego życia paruset ewokacji, nie udało się ujrzeć Jego oblicza. Ale, wyczuwam obecność jakiejś potężnej istności, obdarzonej daleko większą siłą i rozumem, niż te różne zjawy, które na moje zawołanie przyby-

101