Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sekta djabła.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

go. Wzdrygnęła się ze wstrętem. Bogu dzięki, nigdy już w życiu nie ujrzy tej szajki.
— A jednak zobaczysz! — ten koło Mury zabrzmiał znajomy głos.
Podniosła ze zdumieniem oczy i zbladła z przerażenia. Przed nią stał Wryński. W jaki sposób się dostał, przedstawiało zagadkę. Nie słyszała ani dzwonka, ani meldunku służącej.
— Pan? — wybełkotała. — Skąd się pan tu wziął?
— Przyszedłem panią odwiedzić!
— Mnie... mnie... — nie mogła się jeszcze opanować — po tem wszystkiem?
— Nie rozumiem, o co pani chodzi! Czyż niemiłą jest pani moja wizyta?
Mura porwała się z fotela.
— Proszę natychmiast wyjść!
Po twarzy Wryńskiego, jakiejś bladej i zmienionej przebiegł dziwny uśmiech.
— Mam odejść? Niezbyt pani gościnna!
— Zawołam służącą!
— Zawoła pani służącę? Proszę...
Spojrzała na Wryńskiego z gniewem i w tejże sekundzie, spotkały się jej oczy. Uderzył w nią jego płomienny wzrok, a dziwny wstrząs, niby tok elektryczny, przebiegł wzdłuż ciała. Chciała się poruszyć, nie mogła. Pragnęła krzyknąć, głos zamarł w gardle.
— Cóż, nie idzie pani? — zadrwił.
Znów uczyniła daremny wysiłek, lecz nogi odmówiły posłuszeństwa, a bezdźwięcznie poruszyły się wargi.

— Hm! — rzekł. — Widzę, że znacznie grzeczniejsza już się stała panienka. Zresztą, zastosuję się do jej

122