niosła wrażenie, że gmach, w którym bawi obecnie, jest inny, niźli ten, w jakim miało miejsce pierwsze zebranie. Korytarze były niższe i więcej kręte i zdawało się, ciągnęły bez końca.
Wreszcie, Bucicki pchnął małe drzwiczki — i znaleźli się w sporej sali.
Widok jej uderzył Murę nieprzyjemnie. Jakżeż różniła się od sali, w której odbyło się jej przyjęcie do związku. O ile w poprzedniej było coś imponującego, mogącego wzbudzić należyty szacunek w kandydatach, pragnących wstąpić do związku, o tyle ta odpychała wprost, napełniając lękiem.
Właściwie, jej wygląd przypominał podziemną kapliczkę. Duża, półokrągła komnata, bez okien, o kamiennej podłodze. Nie często, musiały się w niej odbywać zebrania, bo ściany, niepokryte ani tapetą ani obrazami, były brudne i pozaciekane od wilgoci. Tonęła w półmroku, oświetlona kilku płonącemi pochodniami, a w jej kątach, na wysokich metalowych trójnogach dymiły się kadzidła. Szedł od nich mocny, odurzający aromat; nie wiadomo, czy dzięki żarzącym się tam węglom, czy ukrytym piecykom, w salce było ciepło, prawie gorąco. Wzdłuż ścian ciągnęły się niskie, szerokie otomany.
Ale, nie te szczegóły najwięcej uderzyły Murę. Tym razem tronu w komnacie nie było, ale naprzeciw wejścia, na wzniesieniu stał, niby ołtarz. Długi, wąski stół, do którego wiodły trzy stopnie, oddzielony od reszty salki, drewnianą również na czarno pomalowaną barjerką. Pokrywało go czarne sukno i paliły się na nim dwie duże, grube czarne, woskowe świece, osadzone w wysokich świecznikach.