Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sekta djabła.djvu/160

Ta strona została uwierzytelniona.

— Straszne... — wyszeptała Mura, w obawie, że jej obrońca zginie.
Zawiązała się rozpaczliwa walka, Różyc bronił się rozpaczliwie, lecz łatwo można było poznać, że ulegnie dwóm nacierającym nań mężczyznom. I nie wiadomo, co dalej stałoby się, gdyby z korytarza nie zabrzmiały liczne kroki.
— Co to?
— Policja przybyła! — zawołał Różyc. — O tem jeszcze nie zdążyłem pana uprzedzić! Na nic się nie zda, dalsza walka!
W rzeczy samej, w drzwiach, któremi wbiegł poprzednio, ukazały się granatowe mundury. Na czele policjantów, śpieszył komisarz Den a za nim Grodecki.
Bucicki i Wryński cofnęli się o kilka kroków.
— Trudno! — triumfował Różyc. — Trzeba się poddać! Wasze gniazdo jest otoczone ze wszystkich stron!
Ale Wryński nie poddawał się łatwo.
— Uciekajmy! — zawołał w stronę Sary, która pozostała przy ołtarzu i teraz z przerażeniem w oczach obserwowała tę scenę. — Uciekajmy!
Zanim Różyc zdążył temu przeszkodzić, rzucił się w stronę drugich drzwiczek, znajdujących się za ołtarzem, pociągając za sobą kochankę.
Chciał za nim podążyć Bucicki, lecz wyciągnięty browning Dena, przykuł go do miejsca.
— Ręce do góry! — zawołał. — Inaczej strzelam!
Wywiadowcy dopadli do drzwi. Były zamknięte, od zewnątrz na zasuwę.

— Wyważyć! — rozkazał Den. — Daleko nie zbiegną! Dom otoczyłem tak, że mysz się nie wyślizgnie!

154