Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sztuka i czary miłości.djvu/73

Ta strona została uwierzytelniona.

kie dumy — księżyc znów wypłynął na pochmurne niebo a wraz z promieniami księżyca — czyż wydało się to Fabjuszowi? — jęło się sączyć jakoweś tchnienie, na podobieństwo lekkiej wonnej fali... ot słychać, uporczywy namiętny szept... i w tymże momencie spostrzegł. że Walerja zaczyna się słabo poruszać. Wzdrygnął się... i znów spojrzał. Wstaje, opuszcza najprzód jedną nogę, i potem drugą z łóżka — i jak lunatyczka, patrząc się wprost przed siebie wygasłemi oczami, bez życia, wyciągnąwszy ku przodowi ręce, idzie w stronę drzwi, wiodących do ogrodu. Fabjusz momentalnie wyskoczył drugiemi drzwiami i okrążywszy dom szybko od zewnątrz zastrzasnął pierwsze drzwi, wiodące do ogrodu. Zaledwie zdążył pochwycić za klamkę, gdy poczuł, iż ktoś z tamtej strony usiłuje je otworzyć, napiera i... posłyszał przygłuszone jęki.
— Ale przecież Mucjusz nie powrócił z miasta! — przemknęło w głowie Fabjusza i popędził w stronę pawilonu.
Cóż zobaczył?
Naprzeciw, po dróżce, zalanej potokami księżycowego światła, idzie również, niczem lunatyk, wyciągnąwszy przed się ręce i rozwartemi bez życia oczami — idzie Mucjusz. Fabjusz podbiega doń, lecz ten go nie widzi, miarowo postępując krok za krokiem a nieruchoma twarz uśmiecha się w świetle księżyca, niczem u malajczyka... Fabjusz chce zawołać go po imieniu, lecz w tejże chwili z tyłu, w domu, stuknęło okno... Ogląda się...

67