przodu, uporczywie wpatrywał się w swego pana. Jedynie mała pochodnia, zatknięta w podłogę zielonkawym płomieniem oświetlała komnatę. Płomień jej ani się chwiał, ani też nie dymił. Malajczyk nie poruszył się nawet przy wejściu Fabjusza, tylko spojrzał na niego, poczem znów wpatrywał się w Mucjusza. Od czasu do czasu podnosił i opuszczał gałąź, potrząsał nią w powietrzu a nieme jego wargi poruszały się, jakby wymawiając bezdźwięczne wyrazy jakiejś modlitwy.
Pomiędzy malejczykiem a Mucjuszem leżał na podłodze kindżał, którym Fabjusz uderzył swego przyjaciela; malajczyk trącił gałęzią po ostrzu sztyletu.
Przeszła minuta... druga... Fabjusz zbliżył się do malajczyka i nachyliwszy ku niemu cicho zapytał: „czy umarł?“
Malajczyk pochylił głowę od góry ku dołowi, poczem oswobodziwszy z pod szalu swą rękę prawą — wskazał rozkazująco na drzwi. Fabjusz chciał ponowić zapytanie, lecz rozkazująca ręka powtórzyła swój gest — i Fabjusz wyszedł pospiesznie, oburzając się w duchu i dziwiąc, czemu rozkazu tego usłuchał.
Znalazł Walerję, jak przedtem uśpioną, lecz na twarzy jej rozlany był spokój i radość. Nie rozbierając się, zajął miejsce pod oknem, padparł się na ręku — i znów pogrążył w zadumę. Wschodzące słońce zostało go w takiej pozycji. Walerja się nie obudziła.
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sztuka i czary miłości.djvu/76
Ta strona została uwierzytelniona.
70