się tam wewnątrz. Przypominał sobie, że w tyle małego domku znajdują się potajemne drzwiczki i że przez nie przedostać się można do wnętrza komnaty, gdzie rano leżał Mucjusz. Podkradł się do tych drzwi, znalazł je niezamkniętemi i rozsunąwszy nieco ciężkie kotary, rzucił do środka niepewne spojrzenie.
Mucjusz nie leżał już na dywanie. Ubrany był w strój podróżny. Siedział w fotelu, lecz sprawiał wrażenie trupa, jak podczas pierwszych odwiedzin Fabjusza. Głowa ciężko opadła do tyłu, a wyciągnięte, nieruchome ręce, tworzyły plamę na kolanach. Około fotelu, na podłodze, usianej przeróżnemi trawami, stało parę płaskich filiżanek z ciemna cieczą, wydającą silny, duszący niemal zapach, zapach muszkatu. Dokoło każdej filiżanki połyskując złotemi slepiami, okręciła się, mała żmijka, miedzianego koloru a tuż przed Mucjuszem o dwa kroki od niego, widniała długa postać malajczyka, przybranego w atłasową, pstrą długą szatę, przepasaną ogonem tygrysa, z wysoką czapką na głowie, kształtu śpiczastej tjary. Lecz nie stał on nieruchomo, to kłaniał się z szacunkiem i gdyby modlił, to znów prostował, to kurczył niemal klękając, to miarowo i szeroko rozkładał ręce, to wyciągał je w kierunku Mucjusza i rzekłbyś, groził czy rozkazywał, bo sępił brwi a nawet niecierpliwie tupał nogą. Wszystkie te ruchy wykonywał