czynności skomplikowanego aparatu, zwanego „lampe a lycopode“. Była to długa metalowa rurka, z jednej strony zakończona mundsztukiem, z drugiej zaś spirytusową lampką, otoczoną siatką. Siatkę tę napełniano proszkiem lycopodjum, który szybko wybuchał i sprawiał wrażenie silnego płomienia.
Gdy profan szczęśliwie odbył próby, Mistrz pytał:
— Bracie dozorco! jak sprawiał się profan?
— Bardzo dobrze! Najprzewielebniejszy.
— Profanie — mówił Mistrz — powinszować mogę odważnego zachowania. Lecz jeszcze próba cię czeka. Czy zgadzasz się oddać, za związek, do którego wstąpić zamierzasz twą krew?
— Tak! — brzmiała odpowiedź.
Więc zgadzasz się, by natychmiast rozwarto ci żyły?
Niektórzy kandydaci oświadczali, że są niedawno po jedzeniu i że puszczenie krwi mogłoby zgubnie odbić się na zdrowiu. Nie wiele to pomagało: Mistrz Katedry polecał bratu chirurgowi zbadać puls profana — a chirurg, naturalnie, oświadczał, że można krew puścić bez przeszkód.
Przewiązywano więc nieszczęsnemu profanowi rękę, robiono niewielkie nakłucie; z boku zaś stał brat z dużą banią szklaną, o długiej wąskiej szyjce, napełnionej gorącą wodą. Nachylał banię i nalewał parę kropel na rękę kandydata, a gdy woda z wielkim szumem spadała do podstawionej miednicy — ten mógł sądzić, iż cała krew z niego ucieka.
Po mężnym i odważnym odbyciu wszystkich prób, prowadzono profana przed tron Najprzewielebniejszego Mistrza. Tam, z wciąż zawiązanemi oczyma, składał przysięgę, a najcharakterystyczniejszem w tym o-