Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Tajemniczy wróg.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

z którym już dawno tam zawarłem znajomość. Choć zanim przeniesiono go na emeryturę, pracował w jakimś banku, powszechnie tytułowano go radcą dla wyglądu i potężnego brzuszka. W hotelu stanowił powszechną atrakcję i był przedmiotem przeróżnych psot, zarówno ze względu na nazwisko, jak i na to, że lubił zaglądać do kieliszka, a wtedy stawał się jeszcze zabawniejszy. Nieraz, mając dużo wolnego czasu i będąc z natury gadułą, odwiedzał mnie w moim pokoju i ględził na swe ulubione tematy — o polityce i pięknych warszawiankach. Ale, radca był niezwykle dobroduszny i nie obrażał się o najzłośliwsze psoty — nawet gdy kiedyś pewna wesoła panienka, również zamieszkała w hotelu, wysmarowała mu sadzą łysinę, gdy smacznie spał, urżnięty w swoim numerze. Musiało więc zajść coś naprawdę niezwykłego, by doprowadzić go do stanu podobnego podniecenia.
— Cóż się radcy przydarzyło? — powtórzyłem.
Pan radca Dudziel stał czerwony, jak burak. Ciężko odsapnął, popatrzył na mnie z za okularów swymi rybiemi oczami, po czym znów pogroził laską w kierunku górnych pięter.
— Gałgaństwo, panie! — wreszcie wyrzucił podniesionym piskliwym głosem. — Nie ma porządku w Warszawie... Żeby mnie, poważnego człowieka...
— Ale co się stało?
— Widzi pan... tam drugie piętro?
— Widzę balkon, ubrany kwiatkami. Nikogo na nim nie spostrzegam...

— Tak, ale przed chwilą była małpa! Oblała mnie wodą — wskazał na zmoczony garnitur — a później jeszcze się wykrzywiła... Ot tak... — zagrał palcami

104