na nosie, jak to często czynią niesforni sztubacy. — Na mnie, poważnego człowieka?
W pierwszej chwili sądziłem, że Dudziel, żaląc się na „małpę“, używa przenośni.
— Jaka małpa? Jakaś niegrzeczna dziewczyna...
— Ależ, nie! Najprawdziwsza... Taka duża, jak mały człowiek.... Ruda...
Raptem coś mnie tknęło.
— Taka duża, powiada pan? Szympans? Ma wielkie, krwiste ślepia?
— O... o... Czy pan z nią znajomy? Straszny drań, jak można takiego wypuszczać na balkon...
— Może i znajomy! Więc tam, po prawej stronie, na drugim piętrze! Chodźmy do mieszkania poskarżyć się właścicielowi.
Ale gniew już widocznie opuścił radcę. Raz jeszcze tylko machnął laską.
— Nie warto, panie! Znam siebie! Nawymyślałbym im, mogłoby dojść do awantury. Co tu zaczynić z taką małpą. Musi być złośliwa, jak cholera...
Postanowienie pana Dudziela było mi wysoce na rękę.
— W takim razie pójdę sam!
— Doskonale! — ucieszył się. — Niech pan pójdzie i nawymyśla za mnie. Później pan mi opowie. A ja nie mam czasu — nalana jego twarz przybrała jeszcze idiotyczniejszy wyraz — mam randkę... mógłbym się spóźnić, ze śliczną dziewczynką...
Nie słuchałem dalej, co gadał i już znalazłem się na schodach. Czyżby to był Dżoko? W Warszawie duże małpy są rzadkością.
Wbiegłem na drugie piętro i spojrzałem na mosiężną tabliczkę. Widniał tam napis: „Dr. Oskarowie