— Zaraz! — zawołała prędko w kierunku, skąd zabrzmiał ów głos. — Małpa psociła na balkonie i pan przyszedł tu ze skargą — po czym dodała w formie wyjaśnienia. — To mój krewny!... Bardzo lubi szympansa i opiekuje się nim... gdyż ten jest łagodny, przyjacielski i miły... W żadnym wypadku niepodobny do Dżoka...
Miałem odmienne przekonanie. Jednak nie wypadało nalegać dłużej.
— Przepraszam panią!
— To ja pana przepraszam za tę kąpiel. Ręczę, że mój ulubieniec nie obleje już pana nigdy z balkonu.
Zbiegłem ze schodów, a chcąc się całkowicie upewnić, podszedłem do dozorcy, który kręcił się po podwórzu.
— Panie dozorco! — zapytałem. — Czy doktorowie Werberowie, z drugiego piętra, dawno mają tę swoją dużą małpę?
— Niedawno! — zerknął na mnie nieufnie. — Kilka miesięcy. Dlaczego pan pyta?
— Ot, tak! — odrzekłem. — Oblała mnie wodą... Chciałem się dowiedzieć...
— Może trzy miesiące...
Skinąłem głową. Dalszy wywiad był zbyteczny. Pośpieszyłem teraz do Lili, chcąc się z nią podzielić zdobytymi wiadomościami.
Nie ulegało wątpliwości. Pamiętnej nocy, szympans, uciekłszy z ogródka, musiał się błąkać po Warszawie, póki przypadkowo nie natrafił na mieszkanie doktorowej Werberowej. Bo był to na pewno Dżoko. Ta dała schronienie zbiegowi, a później, prag-