Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Tajemniczy wróg.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

Szofer spojrzał na mnie z uznaniem, rad, iż korzystam z jego usług, zamiast wsiąść do wozu elektrycznego. Ruszyliśmy z miejsca.
Migały ulice, Aleja Trzeciego Maja, Most Poniatowskiego, długa i ciemna ulica Grochowska. Drżaem z niecierpliwości, w oczekiwaniu niezwykłej przygody.
Wreszcie kierowca zatrzymał samochód.
— Ostatni przystanek!
Wyskoczyłem z taksówki i uregulowałem należność. Po lewej stronie znajdowała się istotnie jakaś ciemna uliczka.
Szybko skręciłem w nią.
Ale, jeśli na początku widniały jeszcze zabudowania, raczej małe domki, w których obecnie pogasły już światła i mieszkańcy, zapewne, udali się na spoczynek, to im dalej zagłębiałem się, tym większe mnie otaczały pustkowia. Tylko droga, okolona z zradka topolami. Nie zdziwiło mnie to, gdyż przecież Kowalec uprzedził mnie, że znajdę się na odludziu.
Liczyłem kroki... Sto
Istotnie, widniało tam duże drzewo, ale koło niego nie zobaczyłem nikogo. Czyżbym pomylił się! Chyba, nie. Znów spojrzałem na zegarek. Już po jedenastej. Należało zaczekać.

Przystanąłem koło drzewa i rozejrzałem się dokoła. Pustka. Zdala widnieje mały lasek. Ależ, Kowalec wybiera miejsca na spotkania! Psia krew! Pochwyciłem się za kieszeń i stwierdziłem z niezadowoleniem, że w pośpiechu zostawiłem browning w hotelu. A tu, naprawdę, bezkarnie mogą zamordować człowieka.

118