Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Tajemniczy wróg.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

Po ładnym i słonecznym dniu, raptem zepsuła się pogoda. Niebo zaciągnęły chmury, dzięki czemu było jeszcze ciemniej i poczynał rosić drobny deszczyk. Podniosłem kołnierz palta i zapaliłem papierosa.
Choć oczekiwałem już kilkanaście minut, nikt nie nadchodził. W pewnej chwili tylko wydało mi się, że widzę z dala jakąś niewyraźną postać. Zapewne, przywidzenie, gdyż nie zbliżyła się do mnie. A może zapóźniony przechodzeń?
Znów długie, naprężone oczekiwanie. Prawie nabierałem pewności, że musiałem się pomylić i nie trafiłem na właściwe miejsce, wyznaczone przez Kowalca, gdy wtem z tyłu za mną rozległ się szept:
— Pan Korski?
— Ja! — drgnąłem i obejrzałem się szybko.
Zobaczyłem całkowicie nieznanego mi człowieka, który podkradł się tak cicho, iż nie posłyszałem jego kroków. Może była to owa postać, jaka przedtem mignęła mi z dala.
— Przysyła mnie pan Kowalec! — wymówił, zbliżając się do mnie. — Spóźniłem się trochę.
— Czemuż sam nie przybył?
— Pilnuje domu! — odparł nieznajomy tajemniczo. — Chcemy ją koniecznie pochwycić!
— Siwowłosą kobietę?
Skinął głową.
Chociaż zdążyłem w tym czasie przyjrzeć się nieznajomemu i nie wzbudził on we mnie sympatii, nie ulegało wątpliwości, że przysłał go Kowalec. Truno, by „szef“ dobierał sobie innych pomocników.
— Idziemy! — mruknął. — Czeka...

— Dokąd?

119