Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Tajemniczy wróg.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tam! — wskazał w stronę lasku. — Śpieszmy się...
Nasunął głębiej czapkę na czoło, skinął na mnie ręką i podążył przodem. Pośpieszyłem w ślad za nim. Więc wszystko w porządku. Kowalec przysłał swego pomocnika i jest na tropie zbrodniarki. Nie skłamał. Tylko, czemu ten pomocnik, obwieś o cynicznej twarzy, zachrypłym głosie i ruchach typowego apasza, tak unika mego wzroku? Raptem przypomniało mi się ostrzeżenie Lili. Et, Głupstwo. W jakim celu miałby Kowalec wciągać mnie w zasadzkę? Komu zawadzam? Raz jeszcze, głupstwo! W tym wypadku musi działać uczciwie, nie przez przyjaźń dla mnie, a dlatego, że chce zarobić pieniądze.
Rychło znaleźliśmy się w lasku. Śród drzew majaczył mały, parterowy domek. Istotnie znakomite schronienie dla kogoś, kto pragnął się ukrywać.
— Tu? — zapytałem.
— Tak! — mruknął, nie odwracając się. — Niech pan idzie cicho, żeby nie robić hałasu.
Podkradliśmy się pod domek, przez okiennicę migało światełko. Nigdzie nie widać nikogo.
— A gdzie Kowalec? — szepnąłem.
— Tam, pewnie w środku...
— Już w mieszkaniu?
Prześliznął się, niczym kot i nawet żwir nie zaszeleścił pod jego nogami. Przywarł okiem do okiennicy i jął mi dawać znaki, abym zbliżył się. Podszedłem ostrożnie, wspiąłem się na palce i zajrzałem do środka.
— Widzi pan? — uścisnął mnie lekko za ramię.

Widziałem doskonale niewielki pokoik, umeblowany nędznie i oświetlony tylko świecą, stojącą na

120