Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Tajemniczy wróg.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

Weszła do pokoju, nie zmięszana ani moim ubiorem, ani widokiem radcy, który wytrzeszczał na nią oczy. Przyznać trzeba, iż mimo czterdziestki wyglądała wcale ponętnie.
Kostium od pierwszorzędnego krawca obciskał jej nieco tęgą, ale zgrabną figurę, z pod sukni wysusuwała się ładna noga w lśniącym najmodniejszym pantofelku, a duży aksamitny kapelusz i dwa srebrne, złączone z sobą lisy, składały się na niezwykle efektowną całość. Dzięki świetnie „upiększonej“ twarzy wyglądała znacznie młodziej, niźli wczoraj, kiedym ją zastał w porannym stroju i teraz biegł od niej zapach drogich perfum. Nie dziwiłem się też radcy, że gapił się na nią, a nawet mlasnął smacznie językiem.
— Istotnie może pana dziwić moja wizyta — dalej mówiła z uśmiechem — bo nie jest ona zbyt właściwa. Szszególnie, że odnoszę wrażenie, że nie czuje się pan dobrze — jej wzrok zatrzymał się na siniaku, zdobiącym moje czoło — i że przerwałam mu spoczynek...
— Głupstwo, pani doktorowo!
— Ale, pewna sprawa, nie cierpiąca zwłoki sprowadziła mnie do pana!
— Czym służyć mogę?
Zerknęła nieokreślenie na pocieszną figurę radcy. Ten zrozumiał aluzję.

— Nie będę przeszkadzał! — mruknął i skłoniwszy się przed ładną doktorową, opuścił pokój, nie omieszkawszy rzucić mi na odchodnem spojrzenie, które mówiło: — Ależ masz szczęście, chłopaku!

131