— Pan Antoni Korski?
— Tak jest, panie baronie! — zgiąłem się w ukłonie, przyjmując na siebie postać skromnego młodzieńca, onieśmielonego widokiem takiego potentata.
— Niech pan siada! — wskazał krzesło po drugiej stronie biurka, a gdy zająłem miejsce, jego niespokojny wzrok znów wpił się we mnie. — Więc to pański wuj, prezes Morowski przysyła pana do mnie?
— Tak, panie baronie! List...
— Hm... list... — warknął i wtem w jego oczach przemknął nieufny cień. — List... Ale, czemu wuj pański nie wspominał mi wcale, że ma pan przebyć do Warszawy i zgłosić się do mnie?
Byłem przygotowany na to pytanie.
— Stało się tak, panie baronie — odrzekłem śmiało — gdyż przyjechałem do Warszawy niespodziewanie, prawie w chwili, gdy wuj udawał się na dworzec. Nie miał więc czasu osobiście powiadomić pana barona. Nadmienił tylko, że jego list powinien całkowicie wystarczyć.
— No... tak... tak... — bąknął piskliwe stary, a jego chytre oczki, znów szybko obiegły całą moją postać.
W gabinecie zaległa cisza. Milczałem, nie śmiąc jej przerwać i myśląc, czym go już dostatecznie przekonał. Wtem zauważyłem rzecz niezwykłą. Z twarzy Gerca znikł grymas, zastępujący uśmiech i z ironicznie wykrzywionej stała się straszliwa. Zarysował się na niej gniew, połączony z przerażeniem.
— A łajdaku! — wrzasnął, zrywając się z fotela, a jego długie, kościste palce pochwyciły jakiś przedmiot, leżący na biurku.