Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Tajemniczy wróg.djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.

nie nadszedł i powróciła jak najprędzej. Jaka to wspaniała kobieta, ta Rena. Jak całuje... Och, raz jeszcze porwać ją w ramiona...
Pijakom czasem przychodzą niezwykłe koncepty do głowy. Raptem coś podrzuciło mnie na otomanie i porwałem się na nogi.
Czułem, że postępuje nie delikatnie, ale powtarzam, byłem urżnięty. Na palcach począłem się skradać, a gruby dywan tłumił odgłos moich kroków. Wreszcie dotarłem do przymkniętych drzwi i przywarłem okiem do szpary w nich.
Ledwie stłumiłem okrzyk zdumienia. Po środku pokoju stał doktór Werber, ten sam, którego portret wisiał w salonie i o czymś rozmawiał z żoną.
Więc zapewne niespodziewanie z lecznicy wrócił i widział kiedyśmy się całowali z Reną. Ładna tego może wyniknąć historia. Ale czemuż nie wszedł w takim razie i nie wszczął ze mną awantury?
Bardzo proszę! Niechaj zacznie... Nie lękam się pojedynku.
Nadsłuchiwałem. Rozmawiali bardzo cicho, — jednak wszystko mogłem posłyszeć.
— Co do licha?
Raptem wytrzeźwiałem momentalnie.
— Długo masz jeszcze zamiar bawić się z tym durniem? — posłyszałem głos Werbera.

— Po coś mi przeszkodził? — odrzekła, a głos jej nie przypominał wcale teraz głosu, jakim przemawiała przedtem do mnie. — Jest kompletnie pijany, jeszcze kieliszek, a straciłby przytomność... Też wybrałeś się z zazdrością...

168